OBAWY NOWICJUSZA NA WODZIE
Ciągle czuje jak każda fala przewraca mój żołądek do góry nogami. W ustach ślinotok, a zaraz rozprysk morskiej wody w mordę. – Nosz cholera! Gdzie te delfiny? Gdzie słońce i piekny rejs? Sram w gacie z każdą falą, która wznosi się wyżej niż pokład kabiny i leci prosto na nas. Nie, że oczekiwałem leżakowania, ale na pewno nie takich fal! Że też sobie wymyśliłem miesiąc na przepłynięcie Atlantyku. Sezon skończył się na początku stycznia, w marcu nikt już nie płynie na zachód. Czas ubrać kurtkę, przyszykować kamizelkę i ruszamy. Kierunek Cabo Verde – Afryka.
Na radiu słyszymy nawoływanie – „jeśli ktokolwiek widział zagubiony jacht lub zauważy cokolwiek proszę dać znać straży przybrzeżnej.” Gdyby tylko informowali tak jak dwie godziny wcześniej o akcji ratunkowej innego jachtu, byłbym spokojniejszy. Tym razem nikt nie wie, gdzie jest, ani co się stało. Po prostu zniknęli. Na tym samym morzu, przy tych samych warunkach co my. To moje pierwsze dni na wodzie i jedyne bodźce jakie do mnie docierają to niebezpieczeństwo, za duże fale, za późno, za wietrznie, za wszystko. Ktoś potrzebuje akcji ratunkowej, inni z nią nie zdążyli i prawdopodobnie zatonęli.
Śpię na dziobie łodzi. Dziób ma to do siebie, że najbardziej „skacze” na falach i je przecina. Czasem zdarza mi się w nocy wybiegać z otwartą gębą na pokład, sprawdzając o co tym razem się rozbiliśmy. Te fale kiedyś mnie wykończą.. Efekt katastrofy morskiej zaczął sie normować. Po trzech dniach mogłem już normalnie jeść nie wywracając żołądka. Nawet znalazłem pozycję „w poprzek” przez co nie latam na każdej fali i da sie zasnąć. Ciężkie dobrego początki! Opuszczam wyspy kanaryjskie.
JACHT, ALE „FARSA”
*Pierwsze problemy
Azymut 210 – Wyspy Zielonego Przylądka. Nie bez powodu nasz jacht nazywa się „Farsa”. W piękny słoneczny dzień po dwóch tygodniach na Gran Canarii wypłynęliśmy z portu w Puerto Rico. Dziesięć mil morskich od brzegu zacząłem mieć obawy oby na pewno nadaję się na pozycje sterownika. Kręcę sterem jak szalony, a łódź robi swoje i zaczyna zataczać pierwsze kółko. Z pod pokładu zabrzmiało groźne „Klik, klik, klik..” – padło sterowanie! Ster jest bezwładny, a my dryfujemy na otwartych wodach bezradnie jak mała dziewczyna w dżungli. – Zwijać żagle! Każdy ubiera kamizelkę ratunkową. Jacek zwijaj wędkę! Daniel podaj rurki do ręcznego sterowania! Polała się rzeka poleceń od Maćka. Każdy zaczął pracować jak mrówka, by uratować sytuację. Zaraz potem na rufie pojawił się ster awaryjny. Wracamy do portu! Już prawie wypłynęliśmy w tygodniowy rejs do Cabo Verde. Nie chcę myśleć jakby to wyglądało 300 mil morskich w głąb oceanu, a nie dziesięć. Mamy ogromne szczęście w nieszczęściu.
*Farsowy silnik
– Psia mać! Jasna Cholera!* Przecież patrzyłem tam wczoraj! Wyrwało mnie ze snu słysząc te słowa. – Wyłącz ten silnik cholera! Szybko! Psia mać!* Cherletanie maszyny zaczęło cichnąć i być coraz mniej rytmiczne… – Chyba mamy problem, padł nam silnik. Pomyślałem nerwowo. Nie powinno to być dla nas problemem , bo w końcu jesteśmy na jednostce, która porusza się za pomocą wiatru, ale.. ta łajba nie ma żadnego alternatywnego źródła energii. Żadnych paneli słonecznych, wiatraka, czyli jedyne źródło prądu to odpalanie co wieczór by mieć działająca nawigację, lodówkę, światło czy autopilota. Zrządzenie losu chciało by ta awaria powstała z połączenia trzech innych usterek jednocześnie. Prawdziwa farsa! Mamy dwa niewielkie baki wody. Jeden okazał się być wadliwy i cała woda wylała się pod pokład – do żęzy. Nadmiar wody wlał się pod silnik, gdzie była misa z olejem silnikowym – tworząc wielką czarną maź. Żeby pierwszy bak nie czuł się samotnie – nasz jedyny bak paliwa – czyli niecałe 200 litrów ropy na cały transatlantyk też postanowił się rozszczelnić. Wpuszczając do środka czarną maź oleju silnikowego i wody. Bez większości pitnej wody, bez paliwa, bez prądu i bez silnika na środku Atlantyku. Ahoj przygodo!
*Survival morski
Wpłynęliśmy w strefę wyżu, gdzie panuje bezwietrze. Resztki powiewów ledwo muskają żagle, a nasza prędkość jest porównywalna do stania w miejscu. Do tego wszędzie pojawaiją się awarie , a my jesteśmy między Afryką, a Ameryką. By zawrócić na wschód do Wysp Zielonego Przylądka mamy 600 mil morskich i 90% szans na wiatr w dziób. Do pierwszej karaibskiej wyspy brakuje nam ponad 1500 mil, ale jeśli pojawi się wiatr to właśnie w tym kierunku.
Maciek zabrał się za czyszczenie silnika i filtrów. Dwieście litrów ropy w baku jest bezużyteczne i zostało nam tylko sześc kanistrów. Od teraz mamy trochę prądu. Raz na cztery dni odpalamy silnik podprowadzając benzynę bezpośrednio z kanistrów, by załadować akumulatory, ale na pokładzie jest zakaz używania prądu. Wyjątkiem jest nawigacja i światła nocne na maszcie. Odpadł nam autopilot, gps, lodówka i światła w kabinie. Zaczynamy prawdziwe żeglarstwo bazując na ręcznym sterowaniu i płynąc na wyznaczony azymut. Nie korzystając z prądu o wiele szybciej zaczęło nam uciekać jedzenie. Lekko sfermentowane jogurty trafiły do naleśników, część serów i szynek wylądowała w oceanie, a zapasy chleba zaczęły pokrywać warstwa pleśni. Na początku nawet odrywaliśmy zgrzybiałe kawałki by przyrządzić kanapkę, ale z czasem pleśń zawładnęła nad naszym chlebem. Każdy marynarz powinien dobrze znać smak twardego suchara. To właśnie ten czas.
*Napędzani wiatrem
Morze daje -morze odbiera. Przez ostatnie dni ocean uspokoił się pozwalając spokojnie zasnąć, lecz nie tej nocy. By ruszyć do przodu postawiliśmy nowy żagiel – genaker. Delikatne płótno o wielkiej powierzchni, które łapie nawet najmniejsze podmuchy napędzając naszą „Farsę”. Ze snu wyrwał mnie trzask. Cały czas coś trzaska, i zdążyłem się już do tego przyzwyczaić, ale tym razem dźwięk był dużo mocniejszy. W środku kabiny słychać zgrzytanie schodów, a w poświecie księżyca pojawiła się postać Mikołaja schodzącego do środka łodzi, która zastygła na najniższym podeście. – Maciek.. Właśnie straciliśmy genakera. Dostaliśmy trochę mil w dobrym kierunku na słabych wiatrach od niego, ale morze coś dało, więc też coś wzięło. W żeglarstwie panuje nocna zasada – jeśli możesz coś zrobić, zrób to za dnia. Wystarczyło nie zwinąć genakera na noc i dalej powoli turlamy się na Karaiby.
SÓL MORSKA
– Jak pozmywałeś naczynia morską wodą, to wytrzyj je ścierką, bo nigdy nie wyschną. Nigdy nie wyschną? To słowo „nigdy” brzmi dla mnie zupełnie absurdalnie. Jak naczynia mogą nigdy nie wyschnąć? Tak reagowałem przez pierwsze dni rejsu. – Ciuchy ochlapane przez falę nigdy Ci nie wyschną i będą mokre. Będą mokre? Ileż to razy wchodziłem do oceanu i zamoczyłem nogawki. I były suche po kilku godzinach. Racja wyschły, ale nie były suche. Nigdy wcześniej nie spędziłem na morzu tyle czasu i ten rejs dał mi prawdziwą lekcję – czym jest sól morska. Ubrania mogą wyschnąć. woda odparuje, ale w materiale zostaje sól. Sól ma to do siebie, że przyciąga wilgoć, więc za dnia w słońcu wszystko będzie suche. gdy tylko zajdzie za horyzont, sytuacja się zmienia. Wilgoć osadza się na ciuchach przyciągnięta solą morską. Wszystko się lepi i klei, a noszenie czegokolwiek co miało kontakt z solą jest jednym wielkim dyskomfortem. Teraz mogę z przekonaniem powtórzyć te słowa : ” – Ciuchy ochlapane morską wodą NIGDY nie wyschną.” Pierwszy raz w życiu zatęskniłem za pralką.
Daniel Małajowicz.
Be First to Comment